Poniedziałek, 27 lipca 2009Kategoria Szczytowanie, Z dzieckami
km: | 37.10 | km teren: | 20.00 | czas: | 03:14 | km/h: | 11.47 |
Dom - Szyndzielnia (1026) - Klimczok (1117) - Błatnia (917) - Czupel (746) - Jaworze Nałęże - Wapienica - Lotnisko - Dom.
Chłopaki bardzo chcieli powtórzyć tę wycieczkę sprzed roku. Spoko. Jedyny problem, to że pracuję do 16, no i to, że za skarby nie mam ochoty wtaczać się na Szyndzielnię. Jakoś się jednak dogadaliśmy. Tzn. Michu wjechał o własnych siłach a reszta z nas o siłach kolejki linowej. Wydawało mi się ponadto, że ciut późno ruszyliśmy w teren - na Szyndzielni byliśmy ok. 18.30. Na Klimczoku nieco później.
Jak widać skrzętnie porównywaliśmy zastaną tam rzeczywistość z przewodnikiem po widoczkach. Rzeczywistość nieźle sobie radzi. Ruszyliśmy dalej. Troszkę nas trącił niepokojem Księżyc nad Błatnią.
Znaczy nie on jako kawałek kosmosu, tylko jako koleś skoligacony dość blisko z nocą. Nieco mniej niż Księżyc zaniepokoił nas Kuba, który zacząło bez ostrzeżenia lewitować.
Etam.
Potem po prostu zapadł zmrok.
Hmm... Bajka i ja mamy jeszcze jakie takie świecidełka. Niby jasne ale jednak nie terenowe. Chłopaki mają tylko takie diodowe... znaczniki pozycji w zasadzie. No i z takim sprzętem kamienisty zjazd nabiera zupełnie niespotykanego kolorytu. Doprawdy. Bajka się wywaliła, ja się wywaliłem, Misiek się wywalił (bo mu zablokowałem drogę). Kuba złapał tylko gumę.
Podsumujmy.
Byłobardzo fajnie. Rześko było. I ciemno jak cholera. Dajemy radę alemy (Kuba, Bajka i ja) to nic. Michu jest bohaterem wyprawy. Wszędzie wjechał i zewsząd zjechał. Imponujące. Oraz przerażające dla mnie. Ojca w sensie. W nocy, w górach, po ćmaku, na krechę, po kamorach!!! Olaboga!!!
Chłopaki bardzo chcieli powtórzyć tę wycieczkę sprzed roku. Spoko. Jedyny problem, to że pracuję do 16, no i to, że za skarby nie mam ochoty wtaczać się na Szyndzielnię. Jakoś się jednak dogadaliśmy. Tzn. Michu wjechał o własnych siłach a reszta z nas o siłach kolejki linowej. Wydawało mi się ponadto, że ciut późno ruszyliśmy w teren - na Szyndzielni byliśmy ok. 18.30. Na Klimczoku nieco później.
Na Klimczoku© bezo
Jak widać skrzętnie porównywaliśmy zastaną tam rzeczywistość z przewodnikiem po widoczkach. Rzeczywistość nieźle sobie radzi. Ruszyliśmy dalej. Troszkę nas trącił niepokojem Księżyc nad Błatnią.
Księżyc nad Beskidami© bezo
Znaczy nie on jako kawałek kosmosu, tylko jako koleś skoligacony dość blisko z nocą. Nieco mniej niż Księżyc zaniepokoił nas Kuba, który zacząło bez ostrzeżenia lewitować.
Lewitacja© bezo
Etam.
Potem po prostu zapadł zmrok.
Lśnienie© bezo
Hmm... Bajka i ja mamy jeszcze jakie takie świecidełka. Niby jasne ale jednak nie terenowe. Chłopaki mają tylko takie diodowe... znaczniki pozycji w zasadzie. No i z takim sprzętem kamienisty zjazd nabiera zupełnie niespotykanego kolorytu. Doprawdy. Bajka się wywaliła, ja się wywaliłem, Misiek się wywalił (bo mu zablokowałem drogę). Kuba złapał tylko gumę.
Podsumujmy.
Byłobardzo fajnie. Rześko było. I ciemno jak cholera. Dajemy radę alemy (Kuba, Bajka i ja) to nic. Michu jest bohaterem wyprawy. Wszędzie wjechał i zewsząd zjechał. Imponujące. Oraz przerażające dla mnie. Ojca w sensie. W nocy, w górach, po ćmaku, na krechę, po kamorach!!! Olaboga!!!