Niedziela, 27 maja 2007Kategoria Spacerniak, Babcia, rodzice
km: | 66.73 | km teren: | 9.00 | czas: | 04:20 | km/h: | 15.40 |
Dom - Wapienica - Jaworze Średnie - Jaworze Nałęże - Górki Wielkie - Czarny Las - Nierodzim - Kisielów - Babcia - i nazad: Dom.
Spacerkiem na niedzielny obiadek u babci :)
• • •
Tak więc weekend.
W piątek ci u nas lało. Nawet komandosi, którzy od tygodni rzucają mi się za oknem całymi dniami ze śmigłowca piątek se odpuścili, bo przecież żaden szanujący się kraj nie będzie prowadził działań wojennych przy takiej pieskiej pogodzie.
No ale przecież to nie była tradycyjnie pieska pogoda. Taka, co to siąpi, pluje itd., tylko normalne świeżutkie burze wiosenne, które po prostu zebrały się w naszej okolicy.
Jeździć nam się chciało, jak psom je... jeść, więc korzystając z przerwy w burzeniu się pogody, postanowiliśmy wyskoczyć na mały spacerkowy rekonesans w okolice Dębowca. Rekonesans, bo na sobotę zaplanowano zdobycie Szyndzielni, co w naszej profesjonalnej opinii, jest bardzo poważną sprawą.
Padało umiarkowanie z tendencją do "w ogóle", więc zaliczywszy Dębowiec (520) postanowiliśmy sprawdzić jak ta słynna droga na Szyndzielnię wygląda.
Tak więc wygląda dobrze, bo jest wygodnym, choć troszkę upierdliwym, długim podjazdem. W zasadzie bez większych problemów do górnej stacji kolejki linowej się da (myśmy troszkę podprowadzali ale o tym po tym). Ostatnie 200 metrów do schroniska, to spacer dla nas, bo po tych kamolcach na naszych rowerkach jechać się nie da. I tak wyszło jakoś, że wjechaliśmy na tę Szyndzielnię (1026). Oparliśmy się jednak pokusie, by jechać dalej, bo to "dalej", to przecież plan na sobotę. A poza tym zostawiliśmy w domu kota-niemowlaka, dla którego miał być to taki test samodzielności a dla nas odwagi (abo to wiadomo, co takiemu kotu do łba strzeli?). W sumie to 23 kilometry z okładem w ponad dwie i pół godziny ale duma nas rozpierała silnie, bo wjazd na Szyndzielnię, to nie w kij dmuchał. Kot spoko tak BTW.
Sobota - Big Day - trzeba wykonać, co zaplanowano. Pogoda w zasadzie kompletnie do dupy. Upalnie i duszno z wyraźnie wiszącą w powietrzu obietnicą burzy. Toczymy się zatem.
Dębowiec, Szyndzielnia i Klimczok (1117). Trochę prowadzenia zwłaszcza końcówka podejścia na Klimczok - stromo i kamieniście. Dalej wycieczka granią do Błatniej (917), Czupla (746) - a tu dygresyjka - parę dni wcześniej też byliślmy na Czuplu ale był to zupełnie inny Czupel. Mam wrażenie, że większość beskidzkich gór nazywa się Czupel, Magura albo Magurka - taki folklor. Dygresja dygresją a my śmigamy dalej do Nałęża i przez Wapienicę i lotnicho do domu. Ponad 38 kilometrów w licznikowym czasie 4 i pół godziny. Godzin było więcej - z siedem chyba, bo było jedzone, podziwiane i relaksowane.
Zabawne jest to, że mimo tego, co w trakcie jazdy twierdził mój organizm, muszę przyznać internetowym przewodnikom, że trasa jest raczej łatwa. Trzeba oczywiście mieć jakąś tam formę i trochę sił w zapasie, ale dla każdego, kto kula się po górkach, nie będzie stanowiła problemu.
Zanim powiem, co robiliśmy w niedzielę, napiszę coś w nawiasie.
NAWIAS
Jako facet na głos bym tego w życiu nie powiedział ale w nawiasie, to se mogę. Ta moja Bike'a, to jakiś cyborg normalnie. Wiecie, to taka mała czika jest. Jak toto podjeżdża, to się w głowie nie mieści. Nie ma w okolicy żadnego podjazdu, na którym nie zostawiłaby mnie w tyle. Ja na mięciutkich przerzutkach, mięciutkimi nóżkami drobię, zdobywając dzielnie metr za metrem, a Bike'a w tym czasie zapierdziela jak przecinak, zostawiając za sobą kurz, pożogę i mnie. Miła jest i grzeczna, to czasami na mnie poczeka i powie, że niby pić jej się chce, i że jest ciężko. A dupa tam jej ciężko. Po chwili wyrywa do przodu a ja pełznę za nią. Zaczynam myśleć o tym, żeby ją wystawiać do jakichś zawodów. Może coś na niej zarobię. Znaczy podając jej izotoniki i ręczniczki. Takie tam.
Pozostaje mi się tylko pocieszać tym, że jestem lepszy w zjazdach. To takie męskie. Jest hasło "zjeżdżaj!" i ja zjeżdżam. Mam nadzieję, że wyrobienie się w downhillu zajmie Bajce nie mniej niż dwa tygodnie, i przez cały ten czas będę mógł pławić się w chwale.
KONIEC NAWIASU
O czym ja tu miałem? Aha, niedziela.
No niedziela, to już relaks. Żadnego zdobywania szczytów itp. Wybraliśmy się po prostu na obiad do babci, czyli ok. 67 kilometrów w obie strony, bez sensacji i omdleń.
Zajebisty weekend jak to mówio :)
Spacerkiem na niedzielny obiadek u babci :)
• • •
Tak więc weekend.
W piątek ci u nas lało. Nawet komandosi, którzy od tygodni rzucają mi się za oknem całymi dniami ze śmigłowca piątek se odpuścili, bo przecież żaden szanujący się kraj nie będzie prowadził działań wojennych przy takiej pieskiej pogodzie.
No ale przecież to nie była tradycyjnie pieska pogoda. Taka, co to siąpi, pluje itd., tylko normalne świeżutkie burze wiosenne, które po prostu zebrały się w naszej okolicy.
Jeździć nam się chciało, jak psom je... jeść, więc korzystając z przerwy w burzeniu się pogody, postanowiliśmy wyskoczyć na mały spacerkowy rekonesans w okolice Dębowca. Rekonesans, bo na sobotę zaplanowano zdobycie Szyndzielni, co w naszej profesjonalnej opinii, jest bardzo poważną sprawą.
Padało umiarkowanie z tendencją do "w ogóle", więc zaliczywszy Dębowiec (520) postanowiliśmy sprawdzić jak ta słynna droga na Szyndzielnię wygląda.
Tak więc wygląda dobrze, bo jest wygodnym, choć troszkę upierdliwym, długim podjazdem. W zasadzie bez większych problemów do górnej stacji kolejki linowej się da (myśmy troszkę podprowadzali ale o tym po tym). Ostatnie 200 metrów do schroniska, to spacer dla nas, bo po tych kamolcach na naszych rowerkach jechać się nie da. I tak wyszło jakoś, że wjechaliśmy na tę Szyndzielnię (1026). Oparliśmy się jednak pokusie, by jechać dalej, bo to "dalej", to przecież plan na sobotę. A poza tym zostawiliśmy w domu kota-niemowlaka, dla którego miał być to taki test samodzielności a dla nas odwagi (abo to wiadomo, co takiemu kotu do łba strzeli?). W sumie to 23 kilometry z okładem w ponad dwie i pół godziny ale duma nas rozpierała silnie, bo wjazd na Szyndzielnię, to nie w kij dmuchał. Kot spoko tak BTW.
Sobota - Big Day - trzeba wykonać, co zaplanowano. Pogoda w zasadzie kompletnie do dupy. Upalnie i duszno z wyraźnie wiszącą w powietrzu obietnicą burzy. Toczymy się zatem.
Dębowiec, Szyndzielnia i Klimczok (1117). Trochę prowadzenia zwłaszcza końcówka podejścia na Klimczok - stromo i kamieniście. Dalej wycieczka granią do Błatniej (917), Czupla (746) - a tu dygresyjka - parę dni wcześniej też byliślmy na Czuplu ale był to zupełnie inny Czupel. Mam wrażenie, że większość beskidzkich gór nazywa się Czupel, Magura albo Magurka - taki folklor. Dygresja dygresją a my śmigamy dalej do Nałęża i przez Wapienicę i lotnicho do domu. Ponad 38 kilometrów w licznikowym czasie 4 i pół godziny. Godzin było więcej - z siedem chyba, bo było jedzone, podziwiane i relaksowane.
Zabawne jest to, że mimo tego, co w trakcie jazdy twierdził mój organizm, muszę przyznać internetowym przewodnikom, że trasa jest raczej łatwa. Trzeba oczywiście mieć jakąś tam formę i trochę sił w zapasie, ale dla każdego, kto kula się po górkach, nie będzie stanowiła problemu.
Zanim powiem, co robiliśmy w niedzielę, napiszę coś w nawiasie.
NAWIAS
Jako facet na głos bym tego w życiu nie powiedział ale w nawiasie, to se mogę. Ta moja Bike'a, to jakiś cyborg normalnie. Wiecie, to taka mała czika jest. Jak toto podjeżdża, to się w głowie nie mieści. Nie ma w okolicy żadnego podjazdu, na którym nie zostawiłaby mnie w tyle. Ja na mięciutkich przerzutkach, mięciutkimi nóżkami drobię, zdobywając dzielnie metr za metrem, a Bike'a w tym czasie zapierdziela jak przecinak, zostawiając za sobą kurz, pożogę i mnie. Miła jest i grzeczna, to czasami na mnie poczeka i powie, że niby pić jej się chce, i że jest ciężko. A dupa tam jej ciężko. Po chwili wyrywa do przodu a ja pełznę za nią. Zaczynam myśleć o tym, żeby ją wystawiać do jakichś zawodów. Może coś na niej zarobię. Znaczy podając jej izotoniki i ręczniczki. Takie tam.
Pozostaje mi się tylko pocieszać tym, że jestem lepszy w zjazdach. To takie męskie. Jest hasło "zjeżdżaj!" i ja zjeżdżam. Mam nadzieję, że wyrobienie się w downhillu zajmie Bajce nie mniej niż dwa tygodnie, i przez cały ten czas będę mógł pławić się w chwale.
KONIEC NAWIASU
O czym ja tu miałem? Aha, niedziela.
No niedziela, to już relaks. Żadnego zdobywania szczytów itp. Wybraliśmy się po prostu na obiad do babci, czyli ok. 67 kilometrów w obie strony, bez sensacji i omdleń.
Zajebisty weekend jak to mówio :)