Czwartek, 26 lipca 2007Kategoria Szczytowanie, Z dzieckami
km: | 23.10 | km teren: | 15.00 | czas: | 02:19 | km/h: | 9.97 |
Dom - Dębowiec(520) - Szyndzielnia (1026) - Dębowiec - Lotnisko - Dom.
Suche fakty są fajne, bo są suche a nie zapocone jak ja, wdzierający się na Szyndzielnię. Gdybym wpadł dziś na pomysł i przed wyruszeniem na wycieczeńkę sprawdził se biorytm detalicznie fizyczny, to z całą pewnościa zawołałbym "oł słit mazer of dżizas" i udał się na browca w sandałkach. Co ja się dziś namęczyłem, to ludzkie pojęcie przechodzi. Dobrze, że tam ładnie przynajmniej.
Jak już z młodszym potomstwem wjechaliśmy na górę, to rozpoczęliśmy poszukiwania potomstwa starszego, które wyrwało już u podnóża hory jak szalone i zniknęło nam w oddali. To starsze jest super fajne tak samo jak młodsze, ale ma jedną cechę różniącą go od większości potomstw na świecie. Otóż ono się gubi. Zawsze i wszędzie. Taki genetyczny LOST.
Szukaliśmy zatem.
Rzucaliśmy spojrzenia, wołaliśmy, dzwoniliśmy do jego poczty głosowej. Ale i tak skończyło się na objechaniu punktów domyślnych i dziecko ofkoz znalazło się w ostatnim z nich, czyli przy górnej stacji kolejki linowej. Czekał se chłopak cierpliwie wiedząc, że i tak go jakoś namierzymy.
No a potem zjazd. Fajny jest.
Te bliższe dziury są dzisiejsze, te dalsze to mają już chyba ze trzy dni. Poza tym była tam jeszcze śliczna dziura w oponie, co to ona miała dziś swój ostatni dojazd. Ta opona.
W rowerze młodszej części potomstwa kamol ślicznie przyjebał w blat z przodu i go nieco pokiereszował. Mi natomiast letko pogięło obręcz tylną.
Downhill kurwa jego mać - jak mógłby powiedzieć poeta.
I pośród tego potu, tych nieszczęść rozmaitych i w ogóle, zabawiałem się refleksjami różnymi. Czy ja nie mogę mieć jakiegoś normalnego kryzysu wieku średniego, i jak wszyscy Pazurowie, Wojewódzccy i inni tacy kupić se Porsche, i mieć sprawę z głowy? Nie kurwa - rower se wymyśliłem.
Ech... weekend za pasem i trza coś wykombinować questowego :)
Suche fakty są fajne, bo są suche a nie zapocone jak ja, wdzierający się na Szyndzielnię. Gdybym wpadł dziś na pomysł i przed wyruszeniem na wycieczeńkę sprawdził se biorytm detalicznie fizyczny, to z całą pewnościa zawołałbym "oł słit mazer of dżizas" i udał się na browca w sandałkach. Co ja się dziś namęczyłem, to ludzkie pojęcie przechodzi. Dobrze, że tam ładnie przynajmniej.
Jak już z młodszym potomstwem wjechaliśmy na górę, to rozpoczęliśmy poszukiwania potomstwa starszego, które wyrwało już u podnóża hory jak szalone i zniknęło nam w oddali. To starsze jest super fajne tak samo jak młodsze, ale ma jedną cechę różniącą go od większości potomstw na świecie. Otóż ono się gubi. Zawsze i wszędzie. Taki genetyczny LOST.
Szukaliśmy zatem.
Rzucaliśmy spojrzenia, wołaliśmy, dzwoniliśmy do jego poczty głosowej. Ale i tak skończyło się na objechaniu punktów domyślnych i dziecko ofkoz znalazło się w ostatnim z nich, czyli przy górnej stacji kolejki linowej. Czekał se chłopak cierpliwie wiedząc, że i tak go jakoś namierzymy.
No a potem zjazd. Fajny jest.
Te bliższe dziury są dzisiejsze, te dalsze to mają już chyba ze trzy dni. Poza tym była tam jeszcze śliczna dziura w oponie, co to ona miała dziś swój ostatni dojazd. Ta opona.
W rowerze młodszej części potomstwa kamol ślicznie przyjebał w blat z przodu i go nieco pokiereszował. Mi natomiast letko pogięło obręcz tylną.
Downhill kurwa jego mać - jak mógłby powiedzieć poeta.
I pośród tego potu, tych nieszczęść rozmaitych i w ogóle, zabawiałem się refleksjami różnymi. Czy ja nie mogę mieć jakiegoś normalnego kryzysu wieku średniego, i jak wszyscy Pazurowie, Wojewódzccy i inni tacy kupić se Porsche, i mieć sprawę z głowy? Nie kurwa - rower se wymyśliłem.
Ech... weekend za pasem i trza coś wykombinować questowego :)